4.04.2013

Po prostu piękne


Byłam w trakcie przeszukiwania Internetu w zupełnie innej sprawie i potknęłam się. Jakbym w biegu nagle zawadziła o przeszkodę i to okazało się zapomnianym fragmentem starego chodnika. 
Potknęłam się pięknie i niejednokrotnie.



















7.30.2012

Małe i duże pierwsze razy

Gdy kobieta spędza coraz więcej czasu na porannej toalecie, próbując makijażem pozbierać do kupy własną twarz, wszystkie pierwsze razy, te małe i te duże, są niezmiernie cenne i warte odnotowania.
Tegoroczny lipiec spędziłam, niemal cały, w rodzinnych stronach. Nie tylko chodziłam na spacery, napawając się bujnością lasów i jezior, ale intensywnie przygotowywałam się do ślubu mojej siostry.
PIERWSZY RAZ miałam być świadkiem na ślubie. Nigdy nie zaliczyłam tego doświadczenia, a tu chodziło przecież o moją własną siostrę. Byłam więc bardzo przejęta. Rola panny młodej jest dla wszystkich jasna. I nawet ja, choć nigdy tego nie doświadczyłam, miałam niejakie pojęcie jakie będą obowiązki i przywileje mojej siostry. Ale co, na Boga, robą świadkowie? Musiałam zasięgnąć rady mojej mamy, która poinformowała mne, że między innymi, kobieta świadek odbiera kwiatki od panny młodej :)
W związku z tą nową rolą PIERWSZY RAZ poszłam do solarium. Moja siostra nawiedza to miejsce regularnie. Nie chciałam przy niej wyglądać jak żona młynarza, zatem odwiedziłam to miejsce kilka razy. Nie mam zbyt wysokiego mniemania na temat tradycyjnego opalania się. Wielogodzinne leżenie plackiem, skwierczenie na słońcu i czekanie na upragnioną opaleniznę, która i tak zaraz zejdzie wraz z płatami naskórka, to dla mnie zwykła i kompletnie niezrozumiała strata czasu, której oddają się jednak rzesze ludzi, co zawsze komentowałam lekceważącym wzruszeniem ramion i ironicznym uśmieszkiem. A takie solarium, to naprawdę było dla mnie odkrycie. Krótko i efektywnie. Czynność do tej pory przeze mnie ignorowana z racji swej kompletnej nieprzydatności do niczego, stała się kilkuminutową sprawą.
Z tego doświadczenie wynika kolejny pierwszy raz. PIERWSZY RAZ zauważyłam, że opalenizna naprawdę działa na facetów! Tak sobie to doświadczenie tłumaczę, bo tylu komplementów nie odebrałam już dawno, choć nie doprowadziłam się do stanu czekolady, raczej do lekkiego przypieczenia :)
PIERWSZY RAZ zrealizowałam moje designerskie marzenie. Byłam jedną z osób odpowiedzialnych za wystrój na weselu, które odbywało się w urokliwej leśniczówce w środku lasu. Prócz mnie zajmowały się tym dwie cudowne i bardzo kreatywne kobiety: Monika i Madzia. Jeśli się kiedyś zgodzą, rozreklamuję je bardziej.
Ja byłam autorką pomysłu na lampioniki, zawieszone w ilości ok. 20 sztuk pod wiatą, w której późnym wieczorem odbywały sie tańce, hulanki i swawole.
Lampiony, same w sobie, to były zwykłe słoiczki podwieszane do belek lnianym sznurkiem. Uważam jednak, że wyglądały naprawde ładnie.
Oto kilka zdjęć, niestety kiepskich, bo robiłam je telefonem. Wykonałam też bukieciki z nagietków, zielonej roślinki, której nazwy nie znam, a która pochodzi z działki mojej mamy i z kłosów zboża.






















































Sam wystrój sali, to było głównie dzieło Moniki i Madzi. Niestety nie mam zdjęć, ale jestem głęboko przekonana, że kilku gości weselnych robiło zdjęcia i pewnie zdobędę kilka fotek, żeby to zaprezentować w przyszłości.
Ostatnim PIERWSZYM RAZEM, o ile mnie pamięć nie myli, było wykonanie naszyjnika z lnianego sznurka i malutkich, szydełkowanych kwiatuszków. Naszyjnik ten stanowił dodatek do mojej sukienki, w której wystąpiłam na ślubie jako świadek.

















I to chyba wszystko. Od kilku dni jestem u siebie. A dzisiaj jest PIERWSZY DZIEŃ po urlopie. W pracy... Brrr...
Przez weekend, zaczęłam ponownie oglądać stary serial o perypetiach pewnej nowojorskiej pisarki i jej trzech koleżanek. Bardzo mnie to bawi. Zastanawiam się tylko cały czas, jak te kobiety to robią, że są takie nieskazitelnie piękne, inteligentne i mają takie powodzenie. Jeśli chodzi o tytuł tego serialu,  odnosząc to bezpośrednio do mojego życia w wielkim mieście, koń by się uśmiał :)

6.11.2012

Truskawkowo - naleśnikowe śniadanie

Wymyśliłam wczoraj wspaniałe śniadanie. Choć słowo "wymyśliłam" jest w tym wypadku chyba nieco zbyt szumne, bo pewnie takich śniadań powstało już tysiące. Ale wymyśliłam je na swoje potrzeby i potraktowałam jako śniadaniowy debiut kulinarny.
Zrobiłam naleśniki z mieszanką płatków zbożowych: owsianych, orkiszu, jęczmienia itp.
I oczywiście dodałam truskawki, które są ostatnio podstawą mojego menu. Wyszedł przepyszny naleśnikowy torcik, który polałam jogurtem. Oczywiście truskawkowym.
Mam nadzieję, że w przyszły weekend jeszcze będą truskawki, bo mam to zamiar powtórzyć.

Oto kilka etapów przygotowania torcika:

etap 1 - jeden naleśnik i truskawki


















etap 2 - dwa naleśniki i truskawki


















  etap 3 - trzy naleśniki i truskawki


















    etap 4 - trzy naleśniki, truskawki i jogurt :)


















I na koniec makro przepięknej urody :)


















Mniam, mniam :) Te ziarenka i truskawki chcą być zjedzone!

6.07.2012

Obfitość, jaśmin i truskawki

Ostatnio myślę o obfitości, o kwitnieniu, soczystości i to nie tylko w kontekście przyrodniczym.
A może właśnie dzięki temu przyrodniczemu wymiarowi owa soczystość przeniknęła także do mojej podświadomości i teraz wyczuwam ją nawet siedząc w pracy, gdy pada deszcz, gdy świeci słońce, gdy jest chłodno, gdy jest ciepło, gdy jadę do pracy, gdy z niej wracam. Dostrzegam ją wszędzie, przenika mnie
i napawa spokojem. I do tego zapach... Wspaniały, głęboki, słodki, narkotyzujący i niemal transowy zapach kwitnących jaśminów.
Tegoroczny przełom maja i czerwca, to zdecydowanie mój czas. Okraszam to wszystko zapachem i barwą dojrzałych truskawek.
Nie umiem jednak tego wszystkiego opisać. Tej zielono-srebrnej mgiełki o poranku, która tak cudownie wprowadza mnie w soczystość dnia. I radości, że jest siódma rano, że pachnie świeżo zaparzona kawa, że (w zależności od pogody) jest chłodno i wilgotno, lub zapowiada się ciepły, słoneczny dzień.
Chce mi się śpiewać o tym deszczu, o słońcu, o jaśminie i truskaw- kach.

Obfitość w okolicach mojego miejsca pracy:













Transowy jaśmin rosnący przy kuchennym oknie:
















Ostatnio z moją czternastoletnią Niunią pławimy się w truskawkach. Najchętniej pochłaniamy je au naturel, lub w domowym jogurcie - jogurcie hand made, można by powiedzieć:

5.22.2012

Delikatność i jej przeciwieństwo

Od kilku dni zajmuje mnie zjawisko delikatności i jej przeciwieństwa.
Delikatność wiatru, delikatność myśli, muzyki, tkaniny, chwili, delikatność mojego ciała, delikatność uczuć. Czy można delikatnie dać znać komuś, że jest idiotą? Chyba nie. Ostanio nie byłam delikatna.
Delikatnie traktuję siebie. Medytuję i to daje mi poczuć i zobaczyć, że świat ma nowe barwy, dźwięki i smak. Podczas medytacji mój świat wyludnia się i zapełnia idealnym spokojem, równowagą i jasną zgodą ze sobą. Dobrze, że tak się dzieje, bo kiedy ostanio spróbowałam spełnić małe marzenie, dostałam po nosie. Na szczęście ta konstrukcja świata i rzeczywistości, którą sobie stworzyłam nie pozwoliła mi pogrążyć się w kolejnej fali rozpaczy i smutku. Przyjęłam to jak coś, co musiało się wydarzyć i jeśli tak się stało, to znaczy, że powinnam skorzystać z tkwiącej w tym mądrości. Skorzystałam. Pożegnałam się z kimś, o kim do tej pory myślałam, że nigdy nie będę w stanie przestać go kochać. I choć starałam się pożegnać delikatnie, chyba nie bardzo mi to wyszło. Co prawda ta moja wielka miłość postąpiła ze mną bardzo niedelikatnie. Pewnie nie zauważył, gdy mnie miażdżył opowieściami o swoim związku, o którym nie miałam pojęcia. Nie chcę się usprawiedliwiać. Może powinnam być bardziej dosadna, może wprost przeciwnie, bardziej delikatna i milczeć, dać się miażdżyć. Nie wiem.

Szkoda mi tej starej miłości, ale gdy niedelikatnie poinformowałam go, że nie zobaczymy się już nigdy, moja miłość rozwiała się jak dym. Czuję się lekka. Słucham koncertów smyczkowych Bacha.
Z tej mojej niedelikatności powstało coś nowego. I najdziwniejsze dla mnie jest to, że nie czuję pustki, która zawsze towarzyszyła mi w takich sytuacjach. Pustki, która była tak czarna i bezdenna, że nie dała się niczym zapełnić. Wprost przeciwnie! Czuję się jakby wypełniona czymś nowym, dobrym, ciepłym. I jednocześnie pięknym i delikatnym.
Chciałabym zrozumieć co się stało, bo to dla mnie absolutnie nowe zjawisko. W każdym związku trzeba dać krok do przodu co jakiś czas, bo inaczej wszystko gnije. Ja jestem w związku ze sobą i właśnie dałam krok do przodu. Otrząsnęłam się z przegniłych marzeń, wyobrażeń, pustych nadziei i stoję na szerokiej, jasnej drodze.

Frank Herbert w "Diunie" napisał: "Początek to chwila bardzo delikatna, gdyż z wielką starannościa trzeba wyważyć wszystkie proporcje." Idąc za tą myślą powiedziałabym, że początki i końce to chwile delikatne. Nie bardzo udało mi się do końca wyważyć proporcje, mam z tym problem nie tylko w tak ważnych chwilach, ale i na co dzień. Jednak w konsekwencji delikatnie wyszłam z niedelikatnej sytuacji.

4.20.2012

Wszystkie poranki świata

Kiedyś wybierałam dłuższą drogę do pracy. Pisząc "dłuższą" mam na myśli kilkukrotne przedłużenie trasy. Podróż z kilkunastominutowej, zamieniała się w niemal czterdziestominutową podróż. Spóżniałam się zupełnie świadomie i z premedytacją. Lubię jeździć autobusami i tramwajami słuchając czegoś, najczęściej audiooków. Na szczęście nikt nie ma do mnie pretensji za te spóźnienia. Taka fajna praca.

Ostanio znowu powróciłam do tego zwyczaju. Teraz słucham utworów z filmu "Wszystkie poranki świata". Przepiękna barokowa muzyka Jeana Baptista Lully, Marina Marais i Jeana de Saint-Colombe, który jest główną postacią filmu.
Wycisza mnie to, uspokaja i przygotowuje do wejścia w dzień. Uświadamiam sobie, że codzienne porażki są niczym wobec piękna i geniuszu. Zacierają się ślady smutków z poprzedniego wieczora. I nie chodzi o to, że mam nadzieję na to, że ten nowy dzień będzie lepszy, tylko że nie warto się przejmować drobiazgami, bo istnieje coś większego niż stracona nadzieja na miły wieczór.
I co najważniejsze. Ta muzyka zatrzymuje mnie w czasie teraźniejszym. Cieszę się słuchaniem, tym co widzę, co czuję. To jest dość istotnie, gdy ma się wybujałą wyobraźnię i gdy jej twory potrafią być nazbyt rzeczywiste.

Pozostaje jednak jakiś mały smutek, nostalgia, jakieś cienie. Może dlatego, że jeszcze nie udało mi się zupełnie przestać tworzyć sobie alternatywnych wizji przyszłości, tej bliskiej i tej dalszej. A one uparcie czają się w zakamarkach przeżywanych minut teraźniejszości. I bolą zarówno wtedy, gdy są tragiczne, jak i wtedy gdy są zbyt piękne, by miały szansę się spełnić.

Ta muzyka jest dla mnie jakimś kontrapunktem, a zarazem zwornikiem. Czymś co blokuje, odrywa uwagę od "ja", ale też utrzymuje misterną i kruchą konstrukcję dnia. Kiedyś, pewien artysta powiedział mi, że przed dziełem sztuki można się tylko pokłonić. Kłaniam się za każdym razem, gdy słucham tych utworów. Kłaniam się przed geniuszem i kompozycją, chwilą dźwięku i ciszy, przed pięknem i ulotnością teraźniejszości.

Właśnie pada deszcz i jest burza. Pierwsza prawdziwa burza tej wiosny.


4.13.2012

Powidoki

Podejmuję kolejną próbę blogową. Poprzednie posty wyrzuciłam, ponieważ były niezmiernie smutne i zawierały duży ładunek goryczy. Czytanie ich po raz kolejny i kolejny, było dla mnie coraz trudniejsze i robiłam się smutniejsza z dnia na dzień. Nie wiem czy teraz dam radę nie pisać smutnych postów. Postaram się.

Dzisiaj chciałam napisać o przedstawieniu, które zostało nagrane w 2009 roku.
"Powidoki" w reżyserii Macieja Wojtyszki (tak, tak... to ten od "Bromby") to przedstawienie stworzone dla Teatru Telewizji. Kilka ujęć było nagrywanych w pracowni plastycznej mojego Teatru. Oczywiście pamiętam te dni zdjęciowe i pamiętam moje emocje, bo wiedziałam, że to przedstawienie o Władysławie Strzemińskim i Katarzynie Kobro. I tu mnie chwyta za gardło ogromne wzruszenie.

Gdy studiowałam i poznawałam sztukę miałam dwóch Mistrzów.
Jednym z nich był mój wykładowca i opiekun pracowni Projektowania Graficzego profesor Tadeusz Wolański. On pewnie mnie nie pamięta, ale ja mam szczęście pamiętania jego słów kierowanych do naszej grupy i kilku zdań skierowanych bezpośrednio do mnie. Były gorzkie, ale do dzisiaj prawdziwe. Do dzisiaj aktualne. Dotyczyły nie tylko sztuki, ale i życia.
Pamiętam ten dzień korekty. Rozłożyłam przed nim moje prace. On poklepał mnie po ramieniu i powiedział coś, czego nigdy nie zapomnę. Nigdy, nikomu nie przyznałam się do tego co od niego wtedy usłyszałam, ale takiej prawdy i szczerości nie usłyszałam nigdy potem. To były bardzo gorzkie słowa. Jedno zdanie, ale niemal się wtedy na niego obraziłam. Może to ironia losu, ale te słowa sprawdzają się dla mnie do dzisiaj. I tym większym szacunkiem go darzę po latach.
Dziękuję panie profesorze!
W czasie spotkań naszej grupy wielokrotnie rozmiawialiśmy o Strzemińskim. To znaczy... ONI rozmawiali. Jego uczniowie i On. Ja się raczej przysłuchiwałam. Czułam się trochę jak na doczepkę, ale chłonęłam to wszystko. To było takie piękne.

Drugim Mistrzem był mój ówczesny partner, chłopak, przyjaciel. On nauczył mnie widzieć. I może czasami jest mi gorzko, gdy to wspominam, ale jedno nie ulega wątpliwości: jest miłością mojego życia i tym, który zabrał mnie do Muzeum Sztuki w Łodzi i pokazał Strzemińskiego i Kobro. A potem we Frankfurcie, zobaczyłam dzięki niemu wystawę konstruktywistów. Przy Malewiczu zaparło mi dech w piersiach i chciałam dotykać Czerwonego Kwadratu. Już...już... wciągałam rękę do tego popękanego płótna, ale wtedy pojawił się czujny strażnik wystawy. Zobaczyłam Rodczenkę, niezapomninego El Lissitzk'ego. A przede wszystkim kilka obrazów Kandinsky'ego, przy których się popłakałam ze szczęścia.
On, mój Mistrz, nauczył mnie widzieć.
Dziękuję Ci Mistrzu!

To oni, ci dwaj panowie pokazali mi Strzemińskiego. Do dzisiaj mam w pracy, tuż przy sobie, album pt. "Strzemiński - In memoriam". To album Mistrza i powinnam go oddać, ale mam w nim zasuszone liście. Gdybym musiała go oddać, zrobiłabym to, ale byłoby to jak odrywanie od siebie kawałka ciała.
Dlatego właśnie "Powidoki" były dla mnie takim przeżyciem.

Poza tym wszystkim, tym co już napisałam, wykonałam do tego przedstawienia kilka rekwizytów. Szyłam torby i zabawki. Katarzyna Kobro robiła to, by zarobić na życie. Ja szyłam te przedmioty myśląć o tych dwóch moich Mistrzach.

Oto kilka głupich fot tych rekwizytów.
O wiele lepiej wyglądały w przedstawieniu.
Te zdjęcia, zamieszczałam już kiedyś na blogu. Dzisiaj je powtarzam, ale mam jeszcze chyba jakieś w moim kompie w pracy. Dziaj nie mogłam sie skupic na ich poszukiwaniu. Zamieszczę je (jeśli znajdę) w poniedziałek.



4.27.2010

Nowa włóczka przyszła.

Kilka dni temu dostałam paczkę z nową włóczką. Paczka z Polski. Włóczka, ręcznie farbowana, z Chile.





Jestem nią zachwycona i chciałabym z niej zrobić coś naprawdę ładnego i wyjątkowego. Nawet zaczęłam, ale mi nie idzie. Mam dokładnie wymyśloną rzecz, którą chcę zrobić i jak widzę, że coś jest nie tak natychmiast ten kawałek pruję. Najgorzej to być taką wybredą. Mam tylko nadzieję, że jak już to zrobię, to sama padnę przed moim dziełem na kolana z zachytu.
Bardzo lubię takie włóczki, które mają w sobie COŚ. A to szlachetność, a to kolor, a to miejsce z którego pochodzą... To bardzo uruchamia moją wyobraźnię i już wiem, mimo że nową rzecz dopiero robię, będzie się nazywała "Poławiaczka wodorostów", czy coś w ten deseń. :)

4.19.2010

Dziwne dni

Ostatnio jest jakoś hałaśliwie.
Codzienność zawibrowała i pękła w najsłabszych miejscach. Dziwne, lecz z dawna oczekiwane niesnaski w pracy, drobne rysy i zmarszczki w domu, grzmoty i błyskawice na świecie. Wszysko jakieś gwałtowne, niespokojne, rozedrgane. Powietrze jest także jakieś dziwnie przygaszone.
Mój kolega z pracy, który żywo interesuje się astrologią, pewnie miałby coś do powiedzenia z sprawie wpływu gwiazd czy innych ciał niebieskich na nasze życie, ale go nie pytam, bo po pierwsze nie rozumiem tych astrologicznych określeń, a po drugie nie bardzo wierzę w to, że Mars czy Wenus w jakim specjalnym układzie mogły mieć wpływ na moją kłótnię z koleżanką z pracy w zeszłym tygodniu.
Może dlatego w moich hand made'owych dziełach zapanowały zgaszone kolory. Jeśli róż to pudrowy, jeśli szarość, to z perłowym połyskiem.



I koronki, koronki, koronki. Dziwnie często myślę o czasie fin de siècle. O wyblakłych pocztówkach, o kobietach z rozmarzonymi twarzmi patrzącymi poza kadr, o zasuszonych, kruszących się między stronami pamiętników kwiatach. W powietrzu czuję zapach starych perfum o wyraźnie orientalnej nucie.
Dziwny czas.





Ostatnio zainteresowałam się tworzeniem kwiatów. :)
To pewnie z powodu tęsknoty za żywymi. Tylko moje pozostają ciągle w zimowej kolorystyce.





A może to potrzeba "zasuszenia", utwalenia czegoś na dłuższy czas? Nie wiem. Dziwny czas to pokaże.

4.07.2010

Mój Shire

Już po świętach i wielkim obżarstwie. Na szczęście spędzałyśmy je z Niunią w J-ot i mogłyśmy między jednym jajkiem a drugim pochodzić po lesie. To wielka ulga i komfort zważywszy na to, że dzisiaj przyszłam do pracy w spódnicy, bo w spodniach było niewygodnie. A nie zdarzyło mi się to, znaczy paradowanie w spódnicy, od roku. Chyba zarządzę wiekie porządki w Shire i zacznę się odchudzać.
Las był magiczny i tuż przed wiosennym rozkwitem. Przyroda do tego stopnia postanowiła być sielankowa, że nawet przebiegło nam drogę stadko sarenek. Niestety zbyt szybko zniknęły między drzewami i nie dążyłam zrobić zdjęć.
Tę porę roku w lesie bardzo lubię, bo nie ma jeszcze aktywnych moich największych wrogów - PAJĄKÓW! Gdy wiem, że już działają, moje spacery po lesie ograniczają się do ściśle wyznaczonych ścieżek i to do ich środkowej części. Bo pająk może czaić się wszędzie!
A już z całą pewnością będą tutaj:



Ale żab się nie boję i uwielbiam te leśne jeziorka.





"A droga wiedzie w przód i w przód,
Choć się zaczęła tuż za progiem -
I w dal przede mną mknie na wschód,
A ja wciąż za nią – tak jak mogę...
Znużone stopy depczą szlak -
Aż w szerszą się rozpłynie drogę,
Gdzie strumień licznych dróg już wpadł...
A potem dokąd? – rzec nie mogę."



No czyż to nie piękne?